BRIC-A-BRAC



Pamiątki z bakelitu. Licznie wypełniające półki kiosków pamiątkarskich w nadmorskich i górskich miejscowościach, przedmiot pożądania dzieci i udręki rodziców nieporadnie próbujących wytłumaczyć mało receptywnemu potomstwu prymarne principia obowiązującego kanonu estetycznego. Przeważnie kończyło się kupnem podwójnych, kompensacyjnych lodów, choć nie zawsze, bo jednak tłumnie wypływają na wtórnym rynku zasilanym przez czyścicieli piwnic. Wydawało mi się, że zniknęły z pamiątkarskich stoisk w latach 60., ale cena na zachowanej etykietce wskazuje, że dotrwały do inflacyjnych lat 80. 

Handlarze na pchlich targach oferują je, jako przedmioty godne zainteresowania, bo wyprodukowane, w zależności od wersji, z prasowanego lub topionego bursztynu. Istotnie, tworzywo ma bardzo ładny, bursztynowy kolor, ale jest to pewna odmiana bakelitu, precyzyjniej mówiąc lanej żywicy fenolowej, po angielsku potocznie nazywanej catalin od nazwy producenta, który, jako pierwszy wdrożył jednostopniową metodę formownia umożliwiającą wytwarzanie ozdobnej galanterii w pełnej gamie kolorów i odcieni, także w postaci przezroczystej. I właśnie z przezroczystej odmiany żywicy produkowane były przedmioty imitujące wytwory z bursztynu, żółtawego koloru nabierały w naturalnym procesie starzenia.

W Turcji znany jest pod nazwą faturan, często, podobnie jak w Polsce, oferowany jest klientom, jako tworzywo uzyskiwane w procesie przetwarzania bursztynu z dodatkami, w zmitologizowanej wersji wynalezionego przez bezimiennego, ale oczywiście genialnego egipskiego chemika. Produkcja wyrobów z bakelitu odmiany catalin trwała relatywnie krótko, wygasła w latach 50. zeszłego wieku, u nas, jak widać, trwała trochę dłużej. 

Ponieważ pamiątki te oferowane były w miejscowościach od Bałtyku po Tatry, zakładałem, że były wytworem lokalnych rzemieślników. Jednak wszystkie, jakie dotąd widziałem, na których zachowały się etykietki, są dziełem ręki jednego
producenta, Mariana Kubickiego z Krakowa. Może ktoś wie, coś więcej o nim, o – być może –innych producentach?
pamiątki z bakelitu miejscowości wypoczynkowych    catalin suvenirs
pamiątki z bakelitu






W odpowiedzi na prośbę o informacje o innych producentach pamiątek - 2 zdjęcia przesłane prze p. Korę Kowalską, z innym – wyjątkowo – nazwiskiem wytwórcy. Monopol na pamiątki z „bursztynowej” żywicy miał chyba jednak p. Kubicki, ta zrobiona jest z innej, później produkowanej odmiany tworzywa. Znaczący jest napis na etykietce: „Wyrób galanterii z rogu i surowców odp.”. W rozwinięciu „odpadowych”, które to, należy już chyba przypomnieć, stanowiły główne źródło materiałowego zaopatrzenia producentów „sektora nieuspołecznionego”.  
 I dwa zdjęcia kilku przedmiotów, które ówcześnie były produkowane z "bursztynowej" odmiany żywicy fenolowej.
przedmioty z żywicy lanej     catalin objects
popielniczki z żywicy lanej     catalin ashtrays
popielniczki z bakelitu

Plus wyjątkowej urody kropielniczka z kolekcji p. Wojciecha Lachowicza z Krakowa.
kropielniczka z bakelitu
Oraz chiński stempel
Dwie nowe figurki pamiątkowe nadesłane przez p. Adama, z  producentem Ziernickim pod nowym (poprzednim?) adresem, i nieuwzględnionym jeszcze p. Kucharczykiem, producentem z Nowej Huty. 


I jeszcze w suwenirowym powiązaniu tematycznym broszkomewa z Gdyni, w zasadzie supermewa, bo ptica ta rozcapierza skrzydła na całe 9,5 cm! Mewa  wczesnogomułkowska, o dziwo, wbrew ogólnym tryndom, za Gierka zmalały, choć także, jak twierdzą znawcy tematu, z procesie obkurczania ładnie zbielały. Jak pisze p. M. Bryx, ofiarodawca  poniższego zdjęcia:  „Po założeniu (wpięcie na agrafę) kultowej mewy stawał się obywatel 100% wczasowiczem FWP”. Kobieta tak przyozdobiona na pewno była królową wieczorka zapoznawczego, obiektem adoracji, częstokroć zapewne nawet samego kaowca.  …a teraz dla sympatycznej pani Krysi z wielką, piękną mewą, od sympatycznego  pana Waldka: pucio-pucio!  Te klimaty, komu to przeszkadzało?

mewa - pamiątka z Gdyni

Celuloidowe figurki. Nic o nich nie wiem, oprócz tego, że zwykle są oferowane, jako zabawki z lat 40. i 50.  Może to jeszcze przedwojenna produkcja kontynuowana już w PRL? Nie pamiętam ich, a więc nie poruszają nostalgicznej struny, ale na tle innych, podobnych zabawek mają jakiś – trudny do zwerbalizowania – urok. Dla mnie urok naive art, prostoty i autentyczności, oryginalnego zamysłu - inne ówczesnej, czy późniejszej produkcji niezmiennie są wtórne i jako takie nieciekawe, powielają, najczęściej nieudolnie, wzory postaci z kreskówek, filmów dla dzieci.  

celuloidowe figurki lata 50., 60.    celluloid toys '50s, '60s



celuloidowe figurki lata 50., 60.    celluloid toys '50s, '60s
celuloidowe figurki lata 50., 60.    celluloid toys '50s, '60sceluloidowe figurki lata 50., 60.    celluloid toys '50s, '60s

celuloidowe figurki lata 50., 60.    celluloid toys '50s, '60s
celuloidowe figurki lata 50., 60.    celluloid toys '50s, '60s
celuloidowe figurki
   Figurki chłopców w jarmułkach. Zostały znalezione w bębenku kupionym na targu staroci w Łodzi. Najprawdopodobniej pochodził z łódzkiego getta.  Znalazca przekazał bębenek do łódzkiego muzeum, figurki trafiły do mnie. 

celuloidowe figurki - chłopcy w jarmułkach  celluloid toys - boys wearing kippah lodz ghetto
chłopcy w jarmułkach - celuloidowe figurki



C.T. TIELSCH ALTWASSER            

C.T. TIELSCH WAŁBRZYCH MADE IN POLAND


Wiele lat temu trafił w moje ręce zestaw naczyń z niemieckich kantyn wojskowych z lat 30. i okresu IIWŚ. Kilkanaście talerzy, kilka kubków, filiżanek i sosjerka. Ciężkie, masywne, oznaczone od spodu sygnaturą producenta i formacji, dla której zostały wyprodukowane. Historię ich znałem, były produkowane przez większość dużych bawarskich i śląskich zakładów ceramicznych na rzecz Heer, Luftwaffe i Kriegsmarine.  Także dla Waffen-SS i Schönheit der Arbeit, jednego z urzędów (zajmującego się m.in. prowadzeniem stołówek) Deutschen Arbeitsfront, organizacji utworzonej w miejsce rozwiązanych przez nazistów związków zawodowych.  Niedawno, przy okazji porządków, zauważyłem, że jeden z talerzy, choć identyczny kształtem i rozmiarem z pozostałymi, w miejscu oznaczeń formacji ma tylko napis: Tielsch Wałbrzych, Made in Poland. Ciekawe? Niemiecko-polska nazwa producenta na niemieckim, wojskowym talerzu wyprodukowanym po wojnie w Polsce?  I istotnie, ta nazewnicza fuzja - jak się okazuje – jest emblematyczna dla przenikania, przemieszania pierwszych, powojennych lat na Ziemiach Zachodnich.

C.T. Tielsch    Wałbrzych
C.T.Tielsch - Wałbrzych
C.T. Tielsch    Wałbrzych
Tielsch Wałbrzych


Tielsch był drugą pod względem wielkości produkcji fabryką porcelany na Śląsku. Założony przez Carla Tielscha w 1845 roku w miejscowości Altwasser (Stary Zdrój) zatrudniał w najlepszych latach 1500 pracowników, zmieniając kilkakrotnie nazwę i właścicieli dotrwał w niezłej kondycjo do końca IIWŚ. W 1945 roku, część jego wyposażenia produkcyjnego została zdemontowana i wywieziona do ZSRR, ale w oparciu o pozostałą cześć urządzeń i pozostałych na miejscu niemieckich robotników kontynuowała produkcję pod polskim zarządem.  Zostały także zapasy surowca, sporo gotowych wyrobów w magazynach (do ostemplowania nową nazwą przed szkliwieniem) i oczywiście uprzednio stosowane formy. I tu pojawia się mój talerz.  Przejściowa jest także forma właścicielska, zakład pozostaje jakby „częściowo” prywatny, odzwierciedla to jego nazwa do 1952 roku: Tielsch – Państwowa Fabryka Porcelany. Ktoś, kto zna zakład mówił mi, że do 1952 roku część dochodu była przekazywana uprzednim właścicielom, ale nie jest to informacja zweryfikowana. W 1952 roku zakład zostaje (wg. dostępnych opracowań) „całkowicie’” znacjonalizowany i w konsekwencji także przemianowany na: Zakłady Porcelany Stołowej "WAŁBRZYCH”. Być może zmiany te nie znamionowały „postępującej nacjonalizacji”, a tylko politykę wycinania z nazw rodowodowych elementów, bo także inne śląskie zakłady zostały w tym czasie podobnie przemianowane.



C.T. Tielsch    Wałbrzych

Ale okoliczności powstania tej ceramiki to tylko jedna zagadka.  Druga, to jej zastosowanie.  Te naczynia są BARDZO ciężkie.  I to też jest understatement. Wiadomo, naczynia stołówkowe nie mogą być zrobione z porcelany grubości japońskiego papieru, ale… Najcięższy z 6 zważonych talerzy waży 777 gr. najlżejszy 662 gr. (oczywiście, ha, ha, z sygnaturą Luftwaffe). Przeciętna waga to 728 gram. Kubek niewiele ustępuje talerzom - 672 gr. Sosjerka waży ponad kilogram, 1113 gram! A więc licząc konserwatywnie, dwa talerze i kubek na żołnierza, to ok. 300 kg stołówkowej zastawy dla jednej kompanii. Dla batalionu tona, zapewne więcej, bo serwowano zupy w masywnych wazach, główne dania na wielkich półmiskach, napoje w dzbanach.  Dla dywizji trzeba chyba wyrażać przez potęgowanie?  Owszem, ta zastawa była częścią propagandy wojennej III Rzeszy; Hitler lubił z dumą podkreślać, że niemieccy żołnierze jadają na porcelanie.  W odróżnieniu, w domyśle, od amerykańskich, jadających z manierek, czy cynowych talerzy.  Ale to amerykańscy żołnierze na koniec wojny pojawili się w Berlinie, a nie niemieccy w NY. Morał wydaje się jasny. Wojnę (z wyjątkiem potyczek w greckich restauracjach) wygrywają ciężkie działa, a nie ciężkie talerze.

C.T. Tielsch    Wałbrzych

C.T. Tielsch Wałbrzych Made in PolandC.T. Tielsch Wałbrzych Made in Poland

Może to już ostatni, nieopisany aspekt przyczyn wojennej klęski Hitlera. Można sobie wyobrazić, że jadanie na porcelanie służyło utrzymaniu esprit de corps w warunkach bojowych, dawało ubłoconym, umęczonym, złachmanionym żołnierzom poczucie powrotu do cywilizacji po dniu zmagań w okopach. Ale logistycznie musiał być to horror, jeśli zastawa była dostarczana do miejsc, gdzie pełniła taką funkcję.  Czy była?  Zostawiam to pytanie historykom wojennej cuisine.


Poniżej talerz wyprodukowany  przez Tielscha dla…?    Sprzedawca twierdził, że dla U-boota o numerze 131, ale to raczej mało prawdopodobne.  Faktem jest, że produkowane dla Kriegsmarine miały kolorowe obwódki, ale brakuje oznaczenia formacji. Raczej dla restauracji w Breslau, czyli Wrocławiu?

C.T. Tielsch-Altwasser U 131C.T. Tielsch-Altwasser U 131
 Poniżej różni śląscy, bawarscy i saksońscy producenci armijnej zastawy. 

Kaestner Saxonia 1941
kR S Tillowitz 1940  TułowiceKoenigszelt 1939 porcelain factory Jaworzyna Śląska porcelana
Johann Haviland Bavaria 1936Bauscher Weiden 1940
Bohemia 1939Bohemia 1939
Gchönwald 1939

I ciekawy talerz, bo wyprodukowany przez Kolmar specjalnie dla garnizonu (Truppenlager / Truppenübungsplatz) w Gross Born (dziś: Borne Sulinowo).
Wyprodukowany przez Kolmar dla garnizonu w Gross Born (Borne Sulinowo). Made by Kolmar for Truppenlager / Truppenübungsplatz in Gross Born (today: Borne Sulinowo). 
Poniżej dwa talerze wyprodukowane dla organizacji Służba Pracy i Służba Pracy Rzeszy.


I jeszcze talerz, który jakiś wielbiciel Hitlera próbował przerobić na ścienny zegar. 

Ceramiczne figurki Świętych. Chyba nie doczekały się jeszcze monografii, trudno znaleźć jakiekolwiek informacje na ich temat. Przeważnie datowane są na drugą połowę XIX w., pierwszą dekadę zeszłego stulecia. Czasami pojawia się informacja, iż były produkowane przez śląskie zakłady ceramiczne, ale nie znajduję potwierdzenia w opracowaniach dotyczących producentów porcelany. Nie są sygnowane, można się tylko domyślać, że była to niejako ‘produkcja uboczna”, może udostępniano producentom dewocjonaliów ciąg technologiczny, piece do ich wypalania.

H.D. de LourdesKupowane były zapewne głównie, jako pamiątki odwiedzin miejsc kultu, nieliczne napisy na podstawach to nazwy sanktuariów, takich jak Lourdes. Dziś już znikły, nie pojawiają się nawet na odpustach, zastąpione przez figury z gipsu lub tworzyw sztucznych. A w odróżnieniu od dzisiaj produkowanych miały dużo uroku, powab ‘uczciwej’ sztuki ludowej, trudno byłoby je nazwać dewocjonalnym kiczem. Zapewne było to przynajmniej częściowo uwarunkowane kwestiami technicznymi, niemożnością odwzorowania detalu w tak formowanej masie ceramicznej, ale to właśnie powoduje, że nie są skażone kiczowatą dosłownością, rozmyta forma nadaje figurkom charakter sztuki –powiedzmy - quasi-symbolicznej.

ceramiczne figurki świętych   ceramic religious figurines
ceramiczne figurki świętych

ceramiczne figurki świętych   ceramic religious figurines
ceramiczne figurki świętych

ceramiczne figurki świętych   ceramic religious figurines
ceramiczne figurki świętych

ceramiczne figurki świętych   ceramic religious figurines
ceramiczne figurki świętych
ceramiczne figurki świętych   ceramic religious figurines
ceramiczne figurki świętych
ceramiczne figurki świętych   ceramic religious figurines
ceramiczne figurki świętych

Te dwie figury kupiłem na pchlim targu. Sprzedawca twierdził, iż pochodzą od rolnika, który po wojnie znalazł je w zabudowaniach przejętego gospodarstwa na Ziemiach Zachodnich. Rolnik, jak ponoć opowiadał, początkowo chciał je potłuc uznawszy, iż przedstawiają biskupów niemieckich. Ze względów religijnych nie chciał jednak popełnić takiej profanacji, więc tylko, drogą kompromisu, odłamał im ręce, aby, jak się wyraził „nie byli tacy mocarni”.

W rzeczywistości są to figury Praskiego Dzieciątka Jezus(niewybaczalne byłoby pominięcie nazwy po czesku:
Pražské Jezulátko). I tu
się sprawy szalenie komplikują, bo…odrąbanie rąk to jeden ważniejszych epizodów w długiej, burzliwej, pełnej dramatycznych zwrotów akcji, historii figurki Małego Króla. Otóż w 1631 roku protestanccy żołnierze, po zdobyciu Pragi, wtargnęli do kościołów niszcząc i profanując obiekty katolickiego kultu. Figurce Dzieciątka odrąbali szpadą rączki i porzucili ją w stercie gruzów, w którą obrócili ołtarz. Po wielu latach, w trakcie ponownego oblężenia Pragi przez Szwedów, znalazł ją za ołtarzem – zapomnianą, zakurzoną i ubrudzoną - o. Cyryl. Żarliwe modły zakonników przed okaleczoną figurką odniosły skutek – wojska szwedzkie odstąpiły od oblężenia miasta. To historia odrąbanych rąk w największym skrócie, pomijam równie dramatyczną historię przywrócenia rąk, aby powrócić do figurki na zdjęciu poniżej. Jaka jest jej prawdziwa historia? Czy to powtórka z historii, czy jej ciąg dalszy? Opowieść w opowieści, czy pomieszanie narracji? Przez znalazcę figurki, sprzedawcę? Dużo literacko inspirujących możliwości. Oryginalna figurka Bożej Dzieciny przemówiła, prosząc o przywrócenie rąk. Moja milczy, ale może nie powinienem czekać na prośbę? 
Praskie Dzieciątko Jezus  Infant Jesus of Prague
Praskie Dzieciątko Jezus
Nieuszkodzona figurka przedstawia Dzieciątko trzymające jabłko królewskie w lewej ręce, prawa ręka uniesiona jest w geście błogosławieństwa.


Praskie Dzieciątko Jezus  Infant Jesus of Prague
Pražské Jezulátko
Figurki można jeszcze zobaczyć – choć już bardzo rzadko – w przydrożnych kapliczkach, jak na zdjęciu poniżej, w większości zastąpione zostały gipsowymi odlewami dużo późniejszej produkcji.


kapliczka - ceramiczna figurka


Matka Boska z Dzieciątkiem,  kontrybucja Leszka L. 

I jeszcze dosłana,  wyjątkowo ujmująca figurka, sztuka naïve w najlepszym wydaniu. 





















Rozwiązanie zagadki z zakładki PŁOTY POLSKIE.
Hamulec bębnowy. By Hundehalter - Praca własna, CC BY-SA 3

Układanka, 15-puzzle, taquin. Ta układanka, nazywana także przesuwanką, pojawiła się, kiedy chodziłem do szkoły podstawowej, a więc musiała być to pierwsza połowa lat 60. ubiegłego wieku. Zrobiła zawrotną karierę, prawie każdy uczeń w mojej klasie się nią bawił, oczywiście na nudnawych lekcjach, do czasu, aż ciało zwane pedagogicznym podjęło szeroko zakrojone działania represyjne. Zrobione były z plastiku, dość tandetnie, przypominały podobne, proste i tanie w produkcji zabawki, czy też gadżety oferowane przez sektor „nieuspołeczniony”. Stąd zawsze zakładem, że był to nasz rodzimy wynalazek, a krótkiego żywota przesuwomania wyłącznie lokalnym zjawiskiem.

Z dużym zdziwieniem dowiedziałem się – bodajże z jednej z książek Brysona – że nasza mania była tylko dalekim echem dużo wcześniejszej i o dużo większym zasięgu craze. Bo zabawka liczy sobie już prawie 150 lat, pierwotną wersję tej układanki sporządził Noyes Palmer Chapman - pracownik pocztowy z Nowego Jorku – w 1874 roku, produkcja na dużą skalę ruszyła pod koniec tej dekady. Szaleństwo przesuwomanii osiągnęło apogeum w lutym 1880 roku, w następnych miesiącach dotarło do Kanady i Europy. Gazety amerykańskie obszernie relacjonowały rozprzestrzenianie się szaleństwa przez kolejne stany, szpalty wypełniały doniesienia o przypadkach wręcz nałogowego uzależnienia od łamigłówki.

Szaleństwo wygasło po kilku miesiącach, renesans zainteresowania, znów niemalże euforycznego, wywołał Samuel Loyd oferując nagrodę w wysokości 1000 dolarów dla osoby, która znajdzie sekwencję ruchów zamieniającą miejscami płytki z numerami 14 i 15, (tak jak na zdjęciu) przy oczywiście zachowaniu uszeregowania pozostałych kostek. Oferta była tylko pozornie hojna, bo istnieje matematyczny dowód, iż taka sekwencja nie istnieje.

układanka 15-puzzle taquin
15-puzzle taquin
układanka 15-puzzle taquinukładanka 15-puzzle taquin
15-puzzle taquin
Łamigłówka na zdjęciu jest chyba dużo starsza, niż te z okresu szaleństwa lat 60, czasów już taniej produkcji z użyciem tworzyw sztucznych i wtryskarek. Poszczególne kostki z cyframi/liczbami zrobione są z ocynkowanej blachy, proces produkcji zapewne wymagał sporego nakładu czasu i pracy.

Poniżej współczesna wersja, takimi, zrobionymi z plastiku, bawiliśmy się w latach 60., kiedy ta craze dotarła do Polski. Jedna ma w miejsce cyfr/liczb ma litery alfabetu, ale nie wiem, jakie słowo należało ułożyć?
Układanka. 15-puzzle, taquin. 

układanka 15-puzzle taquin
układanka
Pocztówki dźwiękowe. Produkowane od początku lat 60. przez prywatne firmy, w późniejszym okresie także przez przedsiębiorstwa państwowe.  Pierwszy człon nazwy pochodził od podkładu „płyty”, pocztówki, która pokrywana była laminatem, w którym wycinano (nie były tłoczone) rowki z zapisem dźwięku.  Drugi człon, dźwiękowa, miał za zadanie obniżyć pułap oczekiwań nabywcy, bo w istocie nie były to płyty muzyczne sensu stricto, tylko właśnie dźwiękowe, czyli generujące ciągi foniczne odbierane, jako utwory muzyczne przez słuchaczy, którzy uprzednio mieli sposobność zapoznać się z dziełem zrejestrowanym na innym nośniku.  Szczególnie, jeśli były odtwarzane na jedynym ówcześnie powszechnie dostępnym urządzeniu do tego służącym, czyli na skrawarko-frezarce oferowanej w handlu pod nazwą gramofon bambino.  Do dziś pocztówki pojawiają się w koszmarach sennych audiofilów. A mimo to były produkowane w setkach milionów egzemplarzy dostarczając oceany przyjemności bywalcom prywatek. Potwierdzając banalną prawdę, że w odpowiednim miejscu i towarzystwie nawet odgłosy piły tarczowej brzmią jak muzyka niebios. 
pocztówka dźwiękowa    postcard records
gramofon bambino

pocztówka dźwiękowa    postcard records
pocztówka dźwiękowa    postcard records

pocztówki dźwiękowe    postcard records
pocztówki dźwiękowe
pocztówki dźwiękowe    postcard records
pocztówki dźwiękowe

pocztówki dźwiękowe    postcard records
I bardzo sposępniały, przygaszony i chyba trochę zrezygnowany zespół Andrzej i Eliza z równie niepowabnie zatytułowanym utworem - "Ballada o butach".
Andrzej i Eliza - Ballada o butach.
Co ciekawe, oprócz pirackich "prywaciarskich" nagrań pojawiły się także pocztówki dźwiękowe reklamujące usługi szacownych państwowych przedsiębiorstw,  takich jak Społem, czy...Miejskie Pralnie i Farbiarnie. 

Kiedy zaczęto produkować te płyty z samej przeźroczystej folii, bez pocztówkowego podkładu, pojawił się problem z oznaczaniem, nagrania i właściciela do wyłowienia ze sterty po skończeniu składkowej prywatki. Najlepsze rezultaty dawało zastosowanie przylepca lekarskiego, jak na zdjęciach poniżej. 
pocztówki dźwiękowe    postcard records
pocztówki dźwiękowe



U schyłku epoki bambino pojawiły się przenośne, tranzystorowe radia wyposażone w gramofon umożliwiające organizowanie imprez także w pięknych okolicznościach przyrody. Dla tych radiogramofonów produkowano miniaturowe płyty, jak na zdjęciu poniżej, ale można było także odtwarzać większe, w tym oczywiście najpopularniejsze, czyli pocztówkowe.
radio tranzystorowe z gramofonem  gramophone radio
radio tranzystorowe z gramofonem
radio tranzystorowe z gramofonem  gramophone radioradio tranzystorowe z gramofonem  gramophone radio
radiogramofon
miniaturowa płyta grająca - miniature gramophone record
miniaturowa płyta gramofonowa
miniaturowa płyta grająca - miniature gramophone record

A także bardziej zaawansowane gramofony, technicznie, ale przede wszystkim nazewniczo. 
gramofon mister hit   mister hit gramophone
  I na koniec płyta dużego, winylowego formatu, ale grzechem byłoby nie podzielić się tą wzruszająco ckliwą i liryczną estetyką sprzed epoki Sex Pistols.  
Karell Gott
Karel Gott

Jurij Aleksiejewicz Gagarin. I jeszcze w wątku  pocztówek dźwiękowych - poniżej płyta z reportażem z lotu w przestrzeń kosmiczną majora J. Gagarina, komsomolca i towarzysza. 

Pocztówka dźwiękowa - lot Gagarina
Gagarin post-card record
Lot Gagarina - pocztówka dźwiękowa



Odpustowe zabawki. Wiadomo, nostalgia nie jest już taka jak kiedyś, ale mimo wszystko zapraszam na przechadzkę down memory lane. Odpustowe jarmarki można – choć z rzadka – jeszcze spotkać, ale zabawki są już zupełnie inne, niepodzielnie królują plastikowe samochodziki zrodzone na wtryskarce w jednym ze sweatshopów ludowego Państwa Środka. Z wyjątkiem glinianych kogucików, wytworu ostatniej chyba już reduty ludowego rękodzielnictwa.

Ktoś powie – badziewie to badziewie, ale chyba jest jednak różnica, dzisiejsze można znaleźć w każdym tanim sklepie z zabawkami w każdym zakątku świata, niedzisiejsze pojawiały się tylko lokalnie i tylko odświętnie, raz w roku na odpustowym kiermaszu. I jednak miały urok prostego dzieła ludzkiej ręki, naturalnych materiałów, ujmujący wdzięk zgrzebnych wytworów chałupniczego rękodzieła. I jako takie – ciekawe lokalną odmiennością – były chętnie kupowane przez cudzoziemców. 


Mój przyjaciel Szwed kupował tuzinami gumowe diabły wysuwające, po ściśnięciu, język, które z wielkim powodzeniem oferował na corocznym jarmarku w Karlskronie. To była dodatkowa oferta jednej z obfitych pań z działalnością naczelnie sprofilowaną w segmencie gorących pyz.  Widoczne na zdjęciu kupiłem wiele lat po tym, jak zniknęły z jarmarcznych stoisk, w sklepie na tyłach Bazaru Różyckiego przechowującego w zakamarkach magazynu niechodliwy już towar ze zlikwidowanego, bazarowego stoiska. 
jarmarczne gumowe diabły zabwki wysuwane języki elastic village fair devils
odpustowe, gumowe diabły z wysuwanym językiem
Pistolety były dwuamunicyjne, można było strzelać kapiszonami lub ładowanymi w lufę, dającymi dużo potężniejszy efekt dźwiękowy, korkami. Te ostatnie zostały już wiele lat temu zdelegalizowane, ale stare zapasy można czasami kupić „spod lady” na wiejskich straganach. Bezpieczniejsza była widoczna na zdjęciu tłokowa pukawka wydająca dość skromny decybelowo dźwięk przy wystrzeliwaniu korka-zatyczki. Żabka podskakiwała przy naciskaniu gumowej gruszki, kolorowa piłeczka na długim, gumowym postronku była odmianą zabawki jo-jo, natomiast obiektami największego pożądania były oczywiście zegarki z eleganckimi paskami podwójnego zastosowania i ascetyczne pierścionki zachowane chyba w czułej pamięci, bo pojawiają się na rynku antykwarycznym oferowane po cenie daleko odbiegającej od oryginalnej. 
toy cap gun kapiszonowiec zabawka odpustowa
pistolety na kapiszony i korki
korki dla pistoletów korkowych, kapiszonowych
korki do odpustowych pistoletów
tłokowa pukawka strzela korkiem
odpustowa pukawka
yo-yo ball odpustowa piłeczka jo-jo
odpustowa piłeczka jo-jo
toy jumping frog village fair odpustowa gumowa żabka
odpustowa żaba z gumy

odpustowe zegarki village fair toy watches
odpustowe zegarki
odpustowe pierścionki village fair toy rings
odpustowe pierścionki
Odpustowe pierścionki. Village fair toy rings.

odpustowy kogucik village fair clay bird
odpustowy ptaszek i kalejdoskopy



tarcza szkolna lata 50.
Przybory szkolne lat gomułkowskich. Jeszcze na nostalgiczną nutę garść zdjęć, które może ożywią jakieś spłowiałe zapisy w pamięci dzisiejszych późnych sześćdziesięciolatków. Dla młodszych, chociażby o kilka, kilkanaście lat, będzie to już tylko wizyta w muzeum artefaktów z innej, dawno minionej epoki – prawie całe to szkolne instrumentarium odeszło w niebyt, poza prostą linijką, czy cyrklem nie znajdziemy żadnej z tych rzeczy w dzisiejszym sklepie, tornistrze(?) ucznia. Prosty długopis niemalże z dnia na dzień odesłał w zaświaty wieloczęściowy osprzęt piśmienniczy – obsadki, stalówki, bibuły, suszki, kałamarze, atramenty. Późniejszy kalkulator unicestwił liczydła i suwaki logarytmiczne, jeszcze późniejsza komórka zatopiła chyba na zawsze wszystkie okręty szkolnej gry.
obsadki ze stalówkami -bakelitowa, drewniana, plastikowe
obsadki stalówki dip pens nib pens
obsadki ze stalówkami
 Poniżej piórnik definitywnie nie wagi piórkowej, raczej zawodnik wagi ciężkiej.
ciężki drewniany piórnik heavy wooden pencil case
piórnik drewniany


szkolne szklane kałamarze lata 50. 60. school inkwells "50s, '60s
szklane kałamarze
Na zdjęciu poniżej kałamarz z lewej strony, "Plastuś", był oferowany jako "bezpieczny", po przewróceniu nie wylewał się z niego atrament. Objęty ochroną patentową nie zrobił jednak wielkiej kariery, bo pojawił się u schyłku ery atramentowych piór maczanych. 
kalamarz Plastuś lata 60. safet inkwell '60s

nibs '60s stalówki lata 60.
stalówki

suszka z bibułą ink blotter
suszka z bibułą


Nieśmiertelna gumka "myszka" i klej o egzotycznie brzmiącej nazwie "guma arabska". 

gumka do ścierania "myszka", klej guma arabska  erazer, paper glue
gumka "myszka" i klej "guma arabska"

Drukarka-zabawka wyprodukowana przez zakład o ciekawej nazwie "Wyrób Alfabetów".  Posiadacz drukarki był niezmiernie popularną osobą w szkole, bo służyła głównie do podrabiania wszelkiego rodzaju zaświadczeń - niewyraźnie odciśnięta na papierze nazwa instytucji wyglądała, jak odbita stemplem. 



drukarka-zabawka wyrób alfabetów  toy printing set

Gra w okręty, czyli trafiony, zatopiony. Gadżet raczej nietrafiony, bo w okręty grało się głownie na nudnych lekcjach, a do tego dużo lepiej nadawała się  - nie przyciągająca uwagi nauczyciela - ostania kartka zeszytu w kratkę. 
Gra w okręty


I oczywiście powyższa uwaga stosuje się w pełni do tej wielce zaawansowanej, bo elektronicznej wersji gry, z trudem mieszczącej się w tornistrze. 


liczydło abacus
liczydło - abakus
I bardziej zaawansowane przyrządy do obliczeń, suwaki logarytmiczne, łącznie z wyszukanym modelem zegarkowym, wygodnym w użyciu.

suwak logarytmiczny slide-rule
suwak logarytmiczny

suwak logarytmiczny "zegarowy"    slide rule







 Wymagające sporych umiejętności temperówki do ołówków na żyletkę
temperówki na żyletki     razor blade pencil sharpener
temperówki na żyletkę
Fotosy, waluta szkolnej wymiany towarowej. 
fotosy
nóż sprężynowy    flick knife switchblade
nóż sprężynowy
Nóż sprężynowy, marzenie każdego chłopca, nawet w takiej, fryzjerskiej wersji, ale wyglądający całkiem groźnie po złożeniu.
Sprzączki poniżej mogą dziwić w tym szkolnym zestawie, ale z powodu chronicznego braku rajstop nawet chłopcy byli ubierani - w mroźne, zimowe dni - w grube, wełniane pończochy podtrzymywane sprzączkami przyszytymi do rodzaju paska. 



podwiązki   vintage garter
sprzączki do pończoch
I najbardziej znienawidzony zeszyt szkolny - dzienniczek ucznia, ten poniżej z 1961 roku.
Dzienniczek ucznia 1961 r.
I tylko trochę mniej znienawidzony zeszyt do słówek. Ciekawa nazwa, dlaczego słowa naszego ojczystego języka są słowami, a pieszczotliwym zdrobnieniem nazywamy wyrazy obcego języka, które wynotowaliśmy do nauczenia drogą znojnego, żmudnego powtarzania? Chyba powinno być odwrotnie? I jeszcze dziwniejszy specjalny zeszyt do ich zapisywania w spieszczonym –komplementarnie?– rozmiarze. Dlaczego, przy takiej dbałości o koherencję, nie nazywa się „zeszycik”?
Zeszyty do słówek
Ławka szkolna z lat 50. XX zeszłego wieku z niemożliwą chyba do podrobienia fakturą blatu - grube warstwy farby olejnej, spod której wyłaniają się ryty pokoleń znudzonych uczniów, inicjały, ściągi, a nawet dziura wywiercona na wyjątkowo długiej i nudnej lekcji.




Neonówki. A kankrietno ginąca odmiana żarówki neonowej, stosowana do podświetlenia numeru domu w - też szybko zanikających z miejskiego pejzażu - trójkątnych latarenkach
adresowych, zwanych też budkami. Ta na zdjęciu poniżej oświetlała przez blisko 70 lat latarenkę na moim domu i dalej by pełniła swoją powinność, gdyby jej sąsiad nie odciął dopływu wolnych elektronów. Jest w pełni sprawna i chyba nie rekordzistka, bo neonówki świecą, ze względu na swoją zasadę działania, bardzo długo, niektórzy powiadają wiecznie. To prosty rodzaj lampy wyładowczej z dwoma elektrodami w bańce szklanej wypełnionej neonem. Nie ma elementu, jak w przypadku żarówki wolframowej, który by ulegał deterioracji z upływem czasu użytkowania. To być może jedna z ostatnich (ostatnia?), która jeszcze do niedawna pozostawała na służbie, w żadnej z pozostałych na domach latarenek (jak na zdjęciach poniżej) nie znalazłem neonówki, znakomita większość już nie jest podświetlona, w bardzo nielicznych jeszcze świecących zastąpione zostały żarówkami LED. I szkoda, że nie zadbano o zachowanie latarenek, charakterystycznego dla naszych miast elementu wystroju budynków, w zasadzie wszystkie jeszcze ocalałe liczą dni do końca swego żywota, zżerane przez rdzę, wandalizowane.

neonówka neon bulb

Budka adresowa



 
Podobna żarówka stosowana w budkach adresowych, z innym układem elektrod.
neon light neonówka
żarówka neonowa

Neonówki z elektrodami w kształcie serca, płomienia, krzyża, można jeszcze spotkać w kościołach, z rzadka w prywatnych mieszkaniach, gdzie służą do podświetlania świętych obrazów. 
neon lights
żarówki neonowe
 Sprzedawane w takim zachęcającym do kupna pudełku.
żarówki osramówki
osramówki



I budka adresowa z bardziej zamierzchłych czasów, z kominkiem, bo podświetlana nie żarówką, ale lampą naftową lub świeczką.
Budka z kominkiem, Rynek Starego Miasta, Warszawa

Buksiaki

W dalszym ciągu rzecz o zawiłościach językowych transplantów (patrz zakładka curios) tym razem nie z fonetyczną, ale znaczeniową metamorfozą. Czyli o tym, jak adoptowaliśmy niemiecką tulejkę do określania zegarków technicznie lekko upośledzonych, z niskiej półki cenowej. Buchse po niemiecku to tuleja, gniazdo, w odniesieniu do zegarków oznaczało, że czopy osi zębatek były osadzone w tkz. buksach, czyli po prostu w otworach (gniazdach) wywierconych w elementach mechanizmu. Innymi słowy, były to werki tańsze w produkcji, bo niewyposażone w przedłużające żywot mechanizmu kamienie łożyskujące, w których obracają się trzpienie ruchomych części zegara. Brzmi to zawile, ale dla zrozumienia wystarczy rzut oka na zdjęcia poniżej.
Bezkamieniowy werk
 Producenci droższych zegarków w widocznym miejscu, przeważnie na tarczy cyferblatu, podawali liczbę zastosowanych kamieni (jewels). W zegarkach kieszonkowych, jak na zdjęciach poniżej, liczba grawerowana była na pokrywie werku. Oczywiście większa liczba znamionowała wyższą jakość, trwałość mechanizmu; najczęściej jako „kamienie” stosuje się syntetyczne rubiny.



Choć nazwa buksiaki odnosiła się do wszystkich zegarków bezkamieniowych (czytaj: tanich), to w Polsce najczęściej nazywano tak tanie, enerdowskie zegarki firmy Ruhla, produkowane w milionach sztuk, sprzedawane za ułamek ceny ukamieniowanych, w sensie zegarmistrzowskim, czasomierzy. Dla wielu ludzi powojennego pokolenia był to pierwszy, najczęściej „komunijny” zegarek. Krótkiego żywota, dlatego widuje się je prawie wyłącznie w szufladach z pamiątkami po rodzicach lub dziadkach.



Poniżej zegarek ruhla  z dwoma kamieniami, też chyba jednak buksiak, bo mówiono, że napis  zachęca, aby zamiast oddawać do naprawy  podłożyć jeden kamień, a drugim mocno uderzyć z góry. 
Zegarek firmy Ruhla, dwukamienny 

I na koniec buksiak hucpiarz I pozorant, czyli sztuka technicznej mimikry w wydaniu ruhli walczącej o przeżycie na progu ery kwarcu. Na zdjęciu poniżej szufladowe znalezisko p. M. Bryxa zainspirowanego tekstem o buksiakach. Niewątpliwie zegarek elektroniczny?

"Cyfrowy" zegarek firmy Ruhla, kontrybucja p. M. Bryxa.  
Jak pisze p. Bryx: „…w początkowych czasach zegarków elektronicznych na świecie będących wówczas hitem na rynku firma Ruhla wypuszcza też zegarek .....jak napis na deklu niesie: INOXYDABLE ELECTRONICALLY TIMED - elektroniczny jak nic, co potwierdza napis na cyferblacie - DIGITAL. I rzeczywiście układ cyferblatu jak najbardziej elektroniczny... choć jakby wyświetlacz taki jakiś, no trochę analogowo cyfrowy. Nie mniej w zegarku wskazówek brak, więc elegancki i trendy

Zapewne firma miała nadzieję, że nakręcanie da się wytłumaczyć koniecznością wprawiania w ruch miniaturowego dynama ładującego baterię. Niewymienną, czyli w zwyczajowo krótkim żywocie tych czasomierzy nigdy nie istniała konieczność zdejmowania tylnego dekla….


Inflacja kamieni i tranzystorów.

Wspomniane powyżej bezkamieniowe buksiaki rzadko osiągały wiek emerytalny, bo jednak pewna liczba kamieni ulokowana w newralgicznych punktach mechanizmu znakomicie przedłuża żywot zegarka. Ile kamieni powinien mieć dobry zegarek? Chyba jak najwięcej? Jeśli zmniejszają tarcie i w konsekwencji spowalniają zużycie mechanizmu, to zapewne każdy dodatkowy wnosi jakiś ułamkowy wkład w przedłużenie żywota naszego sikora? Taka zdroworozsądkowa (heurystyczna) zasada jest przesłanką wielu naszych zakupowych wyborów, stąd większość ludzi mając do wyboru dwa porównywalne zegarki najczęściej wybierze taki, który napisem na cyferblacie chwali się większą liczbą kamieni. Polskie słowo kamień nie ma wielkiej uwodzicielskiej mocy, ale prawie wszystkie zegarki, nawet polskiej produkcji, stopień ukamieniowania komunikują angielskim słowem jewel, ew. rubis, o bardzo marketingowo pożądanych konotacjach.


Trudno się dziwić, że wielu producentów zegarków uległo pokusie uzyskania konkurencyjnej przewagi znikomym w sumie kosztem dodania kilku kamieni, najczęściej zbędnych, ale dającym sposobność pomieszczenia przed słowem jewel jakiejś robiącej wrażenie liczby, przede wszystkim większej od widniejącej na zegarkach konkurencji. Która, oczywiście, podejmowała wyzwanie – tak zrodziła się swoista, czy raczej samoistna – bo prowadzona w oderwaniu od wszelkich technicznych uwarunkowań - licytacja na liczby, która osiągnęła apogeum w latach 60. XX w.  W przypadku mechanizmów większości zegarków ówcześnie produkowanych techniczne uzasadnione było zastosowanie 17, czasami, w przypadku dodatkowych funkcji, 21 kamieni. A pojawiły się zegarki z 41, 53, 75, a nawet 100 kamieniami. Dodatkowe kamienie były początkowo umieszczane w miejscach, gdzie przynajmniej teoretycznie miały jakieś techniczne – choć naciągane - uzasadnienie, czyli jednak jako łożyskowanie obracających się (choć bardzo powoli) elementów. Z czasem jednak producenci poszli full monty dodając jewels w punktach całkowitej inercji i bezruchu.  Taką liczbową przepychankę może przerwać tylko ingerencja zewnętrznego arbitra z kompetencjami do ustalania reguł gry dla wszystkich zawodników dyscypliny. W tym przypadku zabawę w najwyższą liczbę zakończyło wydanie stosownej normy przez ISO, w uzgodnieniu z branżową organizacją - Normes de l'Industrie Horlogère Suisse.


Bardzo podobnie i to w tym samym czasie rzecz się miała z radiami tranzystorowymi. Pierwszy, komercyjnie oferowany odbiornik radiowy pojawił się w 1954 roku, masowa produkcja liczona w milionach sztuk też przypadła na lata 60. XX w.  Liczba zastosowanych tranzystorów, tych „kamieni” radia, mająca zaświadczyć, o jakości wytworu, była prominentnie uwidaczniana na czołowej ściance odbiornika. I tak samo jak w przypadku kamieni w zegarkach, do prawidłowego funkcjonowania elementów układu napędowego, w tym przypadku obwodów, wymagana była ograniczona – zdeterminowana ich wielością - liczba tranzystorów; w przypadku przenośnego radia odbierającego sygnał AM było to 6-7, w późniejszych odbiornikach 9-10 jeśli miał rozbudowane zakresy fal krótkich lub odbierał także transmisje FM.

Takie były uwarunkowania techniczne, a komercyjne – dokładnie jak wyżej opisane w przypadku zegarów. W zasadzie to ta sama opowieść z inną nazwą dodawanego elementu. W kolejnych modelach pojawiały się napisy z coraz większą liczbą, a w środku radia…całkowicie zbędne tranzystory. W niektórych montowane były w obwodach, ale w funkcji diody, w niektórych poza obwodami, przyczepione w przypadkowym miejscu. Znane i opisane są przepadki, gdy znający się na rzeczy inżynier odkrywał w zakupionym radiu trzy tranzystory ze skręconymi nóżkami przylutowane do blaszki poza elektronicznym układem. Lub, tylko patrząc na schemat obligatoryjnie przyklejony do tylnej ścianki, odkrywał kilka niepełniących żadnej użytecznej funkcji. W odróżnieniu od zegarków, kres zabawie położyło nie wydanie odpowiedniej regulacji, ale pojawienie się układów scalonych, w przypadku których mówienie o liczbie tranzystorów straciło sens. 





W grze w liczby wszystkich przelicytował producent radia poniżej umieszczając napis...Highest TransistorHighest odnosiło się zapewne do częstotliwości tranzystorów, ale dla zwykłego nabywcy, czyli laika w kwestiach zaawansowanych technologii komunikat był jednoznaczny: jakąkolwiek liczbę tranzystorów inni pomieszczą, nasz  odbiornik ma ich więcej!
Czy możliwy jest ruch odwrotny, zmniejszanie liczby tranzystorów? Okazuje się, że tak, jeśli adresatem naszego komunikatu nie jest kupujący, a…urząd celny. W zamierzchłych czasach, gdy Chinami była Japonia zalewająca rynki tanią elektroniką, wprowadzono w USA – w odpowiedzi na postulaty amerykańskich producentów – wysokie cła na odbiorniki radiowe, zróżnicowane w zależności od liczby zastosowanych tranzystorów. W tej regulacji radia z dwoma tranzystorami zostały sklasyfikowane jako zabawki, do których stosuje się inne, dużo niższe, przewidziane dla tej kategorii produktów cło. Japońscy inżynierowie skonstruowali zmyślny układ na tej wielce skromnej liczbie tranzystorów dający radio o porównywalnych parametrach z odbiornikami z trochę wyższej półki. Oferowane były jako boy’s radio, sprzedawane w sklepach w zabawkami, ale kupowane przez wszystkich, dla których kwestia odbioru dalekich stacji nie miała większego znaczenia.

I jak zauważa moją żona, jest jeszcze genderowy wymiar tej przypowieści. Radio, urządzenie techniczne, było oferowane wyłącznie, jako zabawka dla chłopców, dziewczynki, w ówczesnej percepcji, nie byłyby zainteresowane takim prezentem, krępujące byłoby dla nich zwracanie się z prośbą do kolegów o pomoc przy szukaniu stacji, czy wymianie baterii? Nigdy nie pojawiło się na rynku girl’s radio, nawet nikt nie zgłosił jakichkolwiek zastrzeżeń do nazwy, czy braku dziewczęcej odmiany odbiornika. Jednak przebyliśmy długą drogę przez ostatnie półwiecze.





Biały bakelit?

 Nazwa myląca, bo słowa bakelit powinno się używać, – aby uniknąć terminologicznych supłów – wyłącznie w odniesieniu do tworzywa opartego na żywicy fenolowo-formaldehydowej, czyli tworzywa wynalezionego przez Leo Hendrika Baekelanda w pierwszych latach XX wieku. Bakelit to nazwa handlowa tego syntetyka, uzyskiwanego drogą polimeryzacji związków w nazwie tej żywicy. Miało wiele zalet, było bardzo szeroko stosowane, ale także, z punktu widzenia handlowego, pewną wadę – ze względu na wysoką temperaturę i ciśnienie stosowane w dwustopniowym procesie formowania wyprasek dawało się barwić w bardzo wąskiej gamie kolorów, w zasadzie wszystkie przedmioty z tej odmiany żywicy były produkowane w odcieniach czerni i brązu. 

Z komercyjnej potrzeby zaoferowania produktów w bardziej urozmaiconej i atrakcyjnej gamie kolorów podjęto badania nad syntezą sztucznej żywicy, która pozbawiona byłaby tej wady. We wczesnych latach 20. opracowano technologię wytwarzania żywicy, w której fenol został zastąpiony mocznikiem. Uzyskiwana z tej kombinacji prekursorów żywica była przezroczysta, dawała się barwić na dowolny kolor. Kilka lat później ta mocznikowo-formaldehydowa żywica była już produkowana na przemysłową skalę, a na rynku pojawiły się setki różnych naczyń kuchennych, zastawy stołowej, oferowanych w bardzo atrakcyjnej (dla ciężko znużonych brązami i czerniami klientów) gamie kolorów, przeważnie w pastelowych odcieniach. Sprzedawane były pod różnymi nazwami handlowymi, w największej liczbie oferowane były jako naczynia z tworzywa beetle

Z czasem, tuż przed wybuchem IIWŚ, opatentowano technologię wytwarzania kolejnej odmiany żywicy, w której fenol został zastąpiony melaminą. Żywica melaminowo formaldehydowa z czasem wyparła – w produkcji drobnej galanterii, naczyń domowego użytku – żywicę beetle, bo była tworzywem bardziej odpornym na zadrapania, działanie wody, naczynia miały gładszą, połyskliwą powierzchnię. Wielka produkcja ruszyła po wojnie, w latach 50., na skalę, która poważnie naruszyła interesy producentów naczyń ceramicznych. Podobnie jak mocznikowe, oferowane były pod różnymi nazwami handlowymi, najczęściej melmac, w przypadku laminowanych blatów stołów i stolików (ówcześnie bardzo popularnych, choć z czasem stały się synonimem złego gustu) -  formica

Wracając do białego bakelitu. Obydwa tworzywa są przed przetworzeniem przezroczyste, biały kolor produktu uzyskiwano poprzez zastosowanie odpowiedniego wypełniacza, najczęściej była to celuloza, w zastosowaniach technicznych także azbest lub mączka kamienna. Żywica melaminowo -formaldehydowa jest droższa w produkcji, stąd większość wytworów o zastosowaniu technicznym, jak włączniki, gniazda ścienne, wtyczki – produkowana była z żywicy mocznikowo-formaldehydowej. W tytule wpisu używam nazwy biały bakelit, bo takie określenie najczęściej spotyka się w opisie przedmiotów – takich, jak na zdjęciach poniżej - z białego, twardego tworzywa, oferowanych na rynku staroci. Taką nazwę można nawet znaleźć w książkach adresowanych do kolekcjonerów wyrobów z tworzyw sztucznych określanych dziś jako vintage. Aby uniknąć terminologicznych konfuzji powinno się używać prawidłowej, zbiorczej nazwy tej grupy żywic – aminoplasty lub żywice aminowe – ale wprowadzenie tak naukowo brzmiących nazw do obiegowego języka to zapewne mission impossible. 
Młynek do kawy, Węgry, lata 60. Coffee grinder, Hungary, '60s. 

Młynek do kawy, Węgry, lata 60. Coffee grinder, Hungary, '60s. 

Poniżej czechosłowacka suszarka do włosów z 1955 roku. Jak głosił podpis pod suszarką na wystawie czeskiego wzornictwa, była: "tak uwielbiana przez kobiety, że produkowano ją przez 35 lat mimo licznych prób wprowadzenia do produkcji nowocześniejszych kształtów". 

Szuszarka do włosów EM 521, Czechosłowacja, 1955 r. Projekt: L. Lechman. Hair dryer, Czechoslovakia, 1955. Designed by L. Lechman. 



Poniżej gniazda i włączniki prądu produkcji polskiej, lata 60.  




J. Strauss

Model samochodu GAZ-13, Czajka. ГАЗ-13  чайка машина, белая. GAZ-13 Chaika car model.









Bakelitowe inkluzje.

Bursztyn, naturalna, skamieniała żywica, nazywany jest kapsułą czasu, bo w niektórych jego grudkach znajdujemy fragmenty zaginionego świata, owady, fragmenty roślin, a nawet małe zwierzęta żyjące w eoceńskim lesie wiele milionów lat temu. „Jurajski Park” pozostaje na razie tylko filmową fikcją, nie udało się wyabstrahować z kropli zatopionej krwi DNA dinozaurów, ale świetnie zachowane w inkluzjach okazy, często dawno wymarłych gatunków, oferują bogactwo materiału badawczego dla biologów i paleontologów. 

Ale historia zatapiania w żywicy drobin świata dla przyszłych pokoleń badaczy nie zakończyła się wraz z ostatnim roztargnionym owadem, który nie zauważył kropli żywicy ściekającej po pniu eoceńskiego drzewa. 40 milionów lat później też zatapiamy, z tą tylko różnicą, że jest to żywica syntetyczna, a inkluzje nie są dziełem przypadku, a ręki człowieka. 

Pierwszą, szeroko stosowaną syntetyczną żywicą był bakelit wynaleziony w początkach XX w. W przypadku większości produktów do masy żywicznej dodawane były wypełniacze, częściowo z powodów oszczędnościowych, częściowo, aby polepszyć pożądane, w zależności od zastosowania, właściwości mechaniczne, lub dielektryczne tworzywa. Jako wypełniacz stosowano najczęściej mączkę drzewną, azbest, bawełnę lub wełnę odpadową, ale także, jak widać na zdjęciach poniżej, kawałki lub rozdrobnione strzępy tkanin.

Te wypełniaczowe inkluzje w przedmiotach z lat 30., 40. i 50. ubiegłego stulecia na pewno będą ciekawe dla badaczy za kilka milionów lat, ale już dziś pomagają datować niektóre przedmioty; jak twierdzą niektórzy znawcy tematu, ilość zastosowanego wypełniacza w wytworach niemieckiego przemysłu wzrosła pod koniec wojny, kiedy pojawiły się braki materiałowe w wyniku alianckich bombardowań chemicznych zakładów.

Poniżej lampa karbidowa na wyposażeniu Wehrmachtu w latach IIWŚ.

Bakelitowa lampa karbidowa, Wehrmacht II WŚ.  WWII Wehrmacht carbide bakelite lantern, 



A to już powojenna, enerdowska lampa, jak głosi nazwa  radiator ciepła dla zwierząt - stosowana na farmach drobiu. 


Polski hełm strażacki z lat 60. XX w. 

Souwenirowe obrazki z poblaskiem i odblaskiem. 

W latach powojennych zdobiły jeszcze - pospołu z monidłem i wachlarzem przywiezionym z wakacji w Hiszpanii – ściany niektórych, szczególnie poniemieckich mieszkań, dziś już tylko z rzadka można je znaleźć u handlarzy staroci w pudle z towarem niesprzedawalnego sortu. Są to w zasadzie zdjęcia na szkle, przeważnie panoramy miast, ale uplastycznione dodatkiem doklejonych materiałów dających efekt przebłysków, refleksów, a nawet dynamicznych rozjaśnień i przyciemnień przy zmianie kąta patrzenia lub padania światła. 

Siła estetycznego oddziaływania tych obrazków była chyba silnie, negatywnie skorelowana z wiekiem, bo pamiętam, iż utraciły wszelki powab w moich oczach już w okolicach przejścia do grupy starszaków. Natomiast nieprzemijająca okazała się ciekawość tego, jak te fascynujące efekty wizualne były uzyskiwane, nikt z dorosłych oczywiście nie potrafił mi nawet w przybliżeniu tego wytłumaczyć.


Nie znalazłem w sieci żadnych wzmianek o tej gałęzi pamiątkarskiej wytwórczości, ale dziś, kiedy te obrazki są oferowane za kilka złotych, możliwe okazało się ujawnienie wielkiej tajemnicy drogą kontrolowanej destrukcji fotografii wyszperanej na targu staroci. I tak… Poniżej, monidłowy obrazek w całości i w zbliżeniu, choć oczywiście na fotografii efekt migotania i rozbłysków jest słabo widoczny.



A tu fotografia na szkle od tyłu, widoczne doklejone materiały dające efekt migotania, rozbłysków. To cienkie paski masy perłowej, piasek z domieszką pokruszonych kawałków miki, może także innych minerałów. Liczę na podpowiedzi czytelników bloga, są też prześwitujące paski trudnej do zidentyfikowania folii, może były używane także inne materiały w przypadku innych fotografii, producentów?  

Wycinek fotografii w zbliżeniu i zdjęcie tego fragmentu od tyłu - piasek z domieszkami użyty do uzyskania efektu punktowych rozbłysków. 
Inny fragment fotografii i zdjęcie od tyłu - widoczny po prawej u góry pasek masy perłowej „podświetlający” rotundę. 

I kilka zbliżeń doklejonych materiałów. Piękne abstrakcyjne kompozycje ukryte na zapleczu kiczu? Może po osiągnięciu estetycznej dojrzałości można było obrazek przewiesić tyłem do przodu? 


I wykonany tą samą techniką, z użyciem tych samych materiałów, pamiątkowy obrazek ścienny z Drezna. Filar mostu ozdobiony piaskiem z domieszkami, wieża kościelna mieni się wstawkami z masy perłowej. 
Pamiątkowy obrazek ścienny z Drezna. Dresden souvenir wall picture.

A także Schloss Wittgenstein z oknami zdobnymi masą perłową. 
Pamiątkowy obrazek ścienny - Schloss Wittgenstein. Schloss Wittgenstein souvenir wall picture.
Schloss Wittgenstein detal. Schloss Wittgenstein - detail
 Skrzynki na listy lokatorów. Znikające z klatek schodowych od czasu wejścia w życie ustawy o ochronie danych osobowych. Skrzynki z  widoczną jeszcze listą - bardzo już nieliczne - wiszą w opuszczonych, przeznaczonych do wyburzenia kamienicach. Najstarsze pisane są atramentowym piórem, charakterem pisma, którego uczono w zamierzchłych, przed-długopisowych czasach. Trochę więcej zachowało się bezlistnych, dziś służących za śmietnik na niechciane reklamowe ulotki. Udało mi się zrobić zdjęcia tylko tym trzem, poniżej, bo wejścia na klatki schodowe strzegą domofony – pozostałe od zapomnienia mogą chyba tylko ocalić listonosze z zamiłowaniem do staroci i mojego bloga?
Skrzynka z listą lokatorów   Old tenant board


Lista lokatorów Old tenant board

Poustawowa skrzynka na listy lokatorów
Spis lokatorów - Chełmża

Waga szpitalna z walizką.

Temat na obraz narracyjny ręką malarza hiperrealisty? Ewokuje dużo mrocznych emocji – pozostawiam do smakowania bez opakowania słowami. 
Waga szpitalna z walizką. Hospital scales with a suitcase. 



k



16 komentarzy:

  1. Zajrzałem na blog, przejrzałem jego zawartość. Rzeczywiście niepozorne i lekceważone przedmioty bywają niesłychanie ciekawe.
    Chciałbym tą drogą przekazać Panu do rozważenia kilka uwag, jakie narzuciły mi się po przeczytaniu tekstu o pamiątkowych figurkach z bursztynopodobnego tworzywa.
    Tak się sklada, że przed wielu laty zwróciłem na nie uwagę i nawet trochę tego się nazbierało. Zacząłem drążyć ten temat i doszedłem do wniosku, że wykonane są z innego niż Pan opisał tworzywa. Mianowicie z pochodzącego z kazeiny, a tym samym bezpośrednio z krowiego mleka tworzywa zwanego „galalit”. W latach mojejgo dzieciństwa było ono bardzo rozpowszechnione obok tandetnego polistyrenu. Jego technologia jest bardzo prosta, nadająca się wręcz do chałupniczej produkcji. Barwi się doskonale na wszelkie odcienie i daje łatwo obrabiać nawet narzędziami snycerskimi, ale także odlewać, wyciskać itd. Sądzę, że chodzi o to wlaśnie tworzywo. Obróbka żywić fenolowych wymaga dość skomplikowanego warsztatu. Kosztownych maszyn i urządzeń. Miałem okazję w okolicach roku 2000 zwiedzać ostatnią czynną w Krakowie bakieliciarnię. Bez wątpienia tej technologii nie da się
    używać w nawet półamatorskich warunkach. Dzięki specyfice tych worzyw można dość łatwo w domu określić z czym mamy do czynienia. Wszelkie pochodne żywić fenolowych ( bakielit, catalin ) zawsze mimo upływu lat czuć nieprzyjemnym zapachem fenolu. A już na pewno zadrapane, czy potarte szmatką, tak, aby trochę się zagrzały. Celuloid z kolei w takich okolicznościach wydaje z siebie miłą woń kalafonii. Galalit zaś pocierany uwalnie ledwie dostrzegalny, specyficzny zapach, nie do pomylenia z fenolopochdnymi.
    Do dziś zdumiewa mnie powszechne niegdyś stosowanie tworzyw fenolowych jako opakowań kosmetyków, czy artykułów spożywczych. Widziałem nawet ostatnio bakielitowe fifki do papierosów.
    Wracając do galalitu. To właśnie to tworzywo doskonale nadawało się do tzw. „prywaciarskiej” produkcji pamiątek, odpustowych zabawek itp.Nie wymagało specjalistycznych urządzeń, gdyż kazeinę łatwo otrzymuje się z mleka poprzez działanie nań wapnem. Surowiec był tani i łatwo dostępny. A samo tworzywo przyjemne i miłe dla oka i dotyku. Sam pamiętam
    dostępne w chemicznej hurtowni w Krakowie płyty galalitowe sporych rozmiarów, które kupowało się do dalszej obróbki.
    Mam nadzieję, że te moje uwagi nie będą Panu przykre, a jedynie zainspirują do dalszych dociekań, może dyskusji.
    Włąściwie powiniennem w wolnej chwili podjechać na Wyczółkowskiego 14, popytać o Mariana Kubickiego ( może jeszcze żyje). Kiedyś w ten sposób udało mi się rozwikłać
    trochę tajemnice małej wytwórni płyt gramofonowych „Gong”.
    Z pozdrowieniami
    Wojciech Lachowicz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Serdecznie dziękuję za obszernego maila, podzielenie się uwagami, oczywiście Pana uwagi nie są „przykre”, wprost przeciwnie, tak jak piszę we wstępie do bloga, bardzo liczyłem na takie – zwrotne – reakcje, bo tylko tą drogą możemy pospołu zgromadzić bazę informacji odnośnie przedmiotów, które – jako dość egzotyczne – zapewne nie doczekają się opisu w formacie historycznych opracowań. Przyjmuję do wiadomości Pana uwagi odnośnie rodzaju tworzywa, z którego wyrabiano pamiątki, ale nie sądzę, aby to był galalit. Niektóre tworzywa są istotnie bardzo trudne do identyfikacji, ale w przypadku galalitu – jak Pan pisze – jest kwestia trudnego do pomylenia zapachu, szczególnie przy próbie „rozżarzonej igły” odór jest bardzo specyficzny. I nie taki, jak w przypadku tych suwenirów.

      Owszem, proces produkcji bakelitu w pierwotnej wersji był bardzo technologicznie trudny, wymagał użycia masywnych form i pras o dużej sile nacisku, trudnych do zastosowania w przypadku chałupniczej, rzemieślniczej produkcji (ale ponoć i to się udawało, były „prywaciarz” mówił mi kiedyś, że duży nacisk wytłaczania uzyskiwali stosując baterię….lewarków samochodowych). Natomiast w przypadku żywic lanych proces był mniej technologicznie wymagający, w sumie wymagał dłuższego wygrzewania produktu w regulowanej temperaturze. Załączam broszurkę na temat tworzyw, którą napisałem przy okazji wystawy przedmiotów z wczesnych tworzyw sztucznych, a którą kilka lat temu zorganizowałem dla warszawskie ASP.

      Natomiast bardzo gorąco zachęcam do odwiedzenia Wyczółkowskiego 14, sam nosiłem się z takim zamiarem, ale w Krakowie zawsze bywałem służbowo, z czasem liczonym na minuty, a więc zawsze go brakowało na wizytę. Może uda się Panu porozmawiać z p. Kubickim, jego zstępnymi, chociażby sąsiadami, byłbym niezmiernie ciekaw wszelkich informacji odnośnie technologii przez niego stosowanej.

      Zachęcam Pana do pomieszczenia Pana maila, jako komentarza na końcu mojego wpisu (mogę to zrobić sam z Pana przyzwoleniem), może wygeneruje wpisy od innych osób, znawców tematu?

      Usuń
  2. Rzeczywiście nie podejmowałem w stosunku do moich drobiazgów próby na spalenie nawet fragmentu. Chyba się pokuszę, by uzyskać pewność. Co do Catalinu. Mimo wszystko nurtuje mnie parę wątpliwości. Na przkład zupełny brak w tych przedmiotach bąbelków powietrza. Trochę zajmowałem się i zajmuję nadal od czasu do czasu wykonywaniem różnych odlewów ze współczesnych żywic. Problem bąbelków ( a właściwie ich braku w odlewie ) jest chyba najtrudniejszy do rozwiązania. No, to jak je odlewano bez tych nieszczęsnych bąbelków? Inne pytanie. Jeżeli ta żywica była w Polsce produkowana, to dla czego brak przykładów przemysłowej z niej produkcji? Może zna Pan jakieś przedmioty przemysłowe z polskiego Catalinu? Wydaje mi się, że w wypadku polskiej produkcji miałaby jakąś polską nazwę handlową. W tamtych czasach zapewne byłby to jakiś poważny producent, który musia
    łby mieć zbyt dla tej żywicy. Wiem, że dużym skokiem technologicznym było wdrażanie produkcji wojskowej, np. licencyjnych samolotów MiG. Pojawiły się wówczas żywice i laminaty epoksydowe. Być może jednak był to jakiś prywatny import z zachodu( np. marynarski ), skierowany do prywatnych producentów, aczkolwiek trudno mi sobie to wyobrazić. Drążę ten temat nie z uporu, tylko z chęci dotarcia do faktów. Może nam się to uda.
    Niestety mam małe nadzieje związane z adresem Wyczółkowskiego 14. Teraz jest tam hostel. Wygląda na to, że obiekt zmienił właścicieli. Mimo to w najbliższym czasie zamierzam tam powęszyć.
    Oczywiście jeżeli uzna Pan za sensowne proszę zamieścić na blogu te moje wpisy. Ja postaram się w końcu tam zalogować i w miarę posiadanej wiedzy uczestniczyć w wymianie informacji.
    Może rzeczywiście wywoła to jakąś dyskusję i stan tej wiedzy się powiększy.
    Serdecznie pozdrawiam
    Wojciech Lachowicz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, nie znam odpowiedzi na Pana pytania o produkcję catalin, czy raczej przedmiotów z tej odmiany żywicy, w Polsce. Mam jedno radio z przednią przesłoną zrobioną z tej żywicy, ale jest ono produkcji radzieckiej. Może nie powinien nas dziwić brak tych przedmiotów rodzimej produkcji, bo trwała ona w na świecie bardzo krótko, w USA w zasadzie pomiędzy 1938, a 46. Jak Pan wie, wszystkie przedmioty z bakelitu były czarne, albo brązowe, bo ówczesne barwniki nie wytrzymywały wysokich temperatur i ciśnień procesu produkcji. Stąd przy końcu lat 30. nastąpiło olbrzymienie znużenie konsumentów tymi wyrobami, zaczęły być synonimem tandety. Wynalezienie catalin pozwoliło na produkcję w gamie aż 15 kolorów, co wywołało prawdziwą eksplozję nowego zainteresowania i w konsekwencji kreatywnych zastosowań, głównie w produkcji radioodbiorników i biżuterii (dziś na aukcjach osiągających najwyższe ceny). Ale produkcja wymagała dużych nakładów pracy i stanowiła wielkie zagrożenie dla zdrowia – na hali stały wielkie kotły z ołowiem w stanie płynnym, w którym zanurzano metalowe kształtki, na których zastygał tworząc z kolei formy w których odlewano żywicę. Te jednorazowe formy oddzierano po zastygnięciu żywicy i ponownie przetapiano. Dziś chyba na taką produkcję nie wydano by zezwolenia. Co więcej, wyroby wymagały dalszej, pracochłonnej, ręcznej obróbki, odcinania nadlewek, szlifowania, polerowania. Tak więc wraz z pojawieniem się innych tworzyw produkcję tę szybko zarzucono. Jeśli więc mówimy o PRL, to był to okres, kiedy taką produkcję już wygaszano. Ale jest trochę przedmiotów z białego bakelitu (pstryczki, gniazdka), może były właśnie produkowane metodą odlewania? Pana dociekania są więc jak najbardziej na miejscu.

      Aby uzyskać żywicę wymaganą do odlewania, wprowadzono kilka zmian, m.in. pozostawiano wodę wydzielającą się w inicjalnej reakcji, a katalizator był neutralizowany stopniowo łagodniejszym kwasem. W ten sposób uzyskiwano prawie przezroczystą żywicę, która pozostawała w stanie płynnym i do której dodawano barwnik lub (w liczbie mnogiej) barwniki, które delikatnie i krótko mieszane dawały marmurkowy wzór (dziś najbardziej ceniony). W sumie proces był chyba dość prosty, bo w jednej z książek wydanych w Polsce mam opis, jak wyprodukować tę żywicę w warunkach domowych.

      Wydaje mi się, że taka żywica prawie na pewno była produkowana w kraju, ale może istotnie, ze względu na te ograniczenia i niedogodności, była tylko wykorzystywana odlewniczo przez takich rzemieślników, jak p. Kubicki? Zachęcam więc ponownie do poszukiwań śladów w pamięci o tej produkcji.

      Jeśli chodzi o trolit, (masa produkowana z azotanów celulozy), to wiem tylko, iż była szeroko stosowana w radiotechnice, gdyż w odróżnieniu od celuloidu była niepalna. Jako bardzo dobry izolator była używana m.in. w do produkcji płytek, na których montowano elementy elektroniczne.

      Usuń
  3. Porcelanowe figurki mają swój urok. Te rumiane i dziecięco pyzate buzie. Z pewnością Mistrz Gracjan Lepianko z Krakowskiego Przedmieścia przyprawiłby im brakujące dłonie. Ale mając na uwadze, że pisze Pan o przedmiotach dawnych, raczej jest to już niemożliwe.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cieszę się, że docenił Pan urok tych figurek. Chciałbym napisać szerzej o historii ich produkcji, ale nie znajduję żadnych informacji, żadnej wzmianki ani w sieci, ani w książkach o fabrykach wyrobów ceramicznych. Młodszym czytelnikom winni jesteśmy chyba słowo wyjaśnienia: p. Lepianko miał zakład, niedaleko bramy UW, w którym....lepił uszkodzone przedmioty, głównie ceramikę, używając tradycyjnych, własnego wyrobu lepiszczy. Mam w domu chiński półmisek sklejony na prośbę mojej matki.

    OdpowiedzUsuń
  5. Super strona piękne artykuły najbardziej interesujacy o sakralnych porcelanowych figurkach.Sam jestem zbieraczem porcelanowych odpustowych figurek z miejsc kultu. Pozdrawiam i czekam na kolejne artykuły

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  6. Dziękuję za komentarz, komplement, mile widziane kontrybucje, zdjęcia lub jakiekolwiek info na temat figurek; jak piszę wyżej, nie udało mi się do tej pory znaleźć żadnej wzmianki w literaturze o ceramicznych wyrobach, nie wspominając o jakiejś monografii, opracowaniu. Pozdrawiam, pp

    OdpowiedzUsuń
  7. Witam ciesze sie ze odpowiedział Pan na mój komentarz ja tez niestety nic nie znalazłem na temat wytwórni tych sakralnych figurek

    OdpowiedzUsuń
  8. Obawiam się, że nasze poszukiwania okażą się bezowocne, temat chyba czeka jeszcze na opracowanie, które będzie wymagało sięgnięcia do źródeł podstawowych, archiwów byłych producentów, może także jakiś podmiotów handlowych, które te dewocjonalia oferowały.

    OdpowiedzUsuń
  9. Witam dowiedziałem sie chodź nie jeste to pewne w 100% ze anioły porcelanowe były produkowane w manaufakturach czeskich

    OdpowiedzUsuń
  10. Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !

    OdpowiedzUsuń
  11. Wspaniały blog! Dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
  12. Również przyłączam się do gratulacji za wspaniały artykuł o dawnych technikach i przedmiotach.
    Ja również interesowałem się tym tematem, a obecnie zajmują się małoseryjną produkcją modeli redukcyjnych, m.in. z żywic odlewniczych. Pozbycie się bąbelków z odlewanych przedmiotów nie jest aż takie trudne, stosuje się tutaj podciśnienie i sądzę że taką metodę mógł zastosować wytwórca prezentowanych figurek. Takie figurki - religijne, kolekcjonerskie czy pamiątkowe produkowane są do dzisiaj przez różnych małoseryjnych wytwórców, ze współczesnych żywic lub gipsu, a podciśnienowe odlewanie gipsu było stosowane w jubilerstwie juz bardzo dawno.
    Co do bakelitu to kolor wyrobu tworzył nie tyle barwnik, który czasem też był stosowany, ale wypełniacz czyli najczęściej wióry drzewne, które bakeli bardzo dobrze spajał, stąd większość tych wyrobów ma taki bursztynowo-drewniany odcień. Oprócz czarnego trudno było uzyskać jednolite zabarwienie.
    Wspomniana technika tworzenia ołowianych form do odlewania celitu musiała być dosyć niszowa, może była stosowana do odlewania jakiś nietypowych jednostkowych wyrobów. A może te informacje sa niezbyt ścisłe, bo mi ta technika przypomina inną znaną już dość dawno np. z branży samochodowej. Takie formy ze stopu ołowiu cyny i innych dodatków były stosowane do wyrobu elementów karoserii w produkcji małoseryjnej, gdzie nieopłacało się tworzyć bardzo kosztownych stalowych tłoczników. W skrócie - wykonany ręcznie element np. błotnik był zanurzany w wannie wypełnionej w.w. stopem i po zastygnięciu otrzymywało się formę, ale były to formy dwuczęściowe wielokrotnego użytku. Takie tłoczniki wystarczały do wytworzenie kilkuset do kilku tys części czyli dużo mniej niż stalowe. Ta metoda była stosowana np. przy produkcji Tarpana w podpoznańskim Antoninku.
    Pozdrawiam serdecznie,
    Piotr

    OdpowiedzUsuń
  13. Z układanki plastikowej taquin wychodził napis: Udało mi się, brawo

    OdpowiedzUsuń